Roman Giertych, poseł KO, złożył protest wyborczy, który początkowo traktowano jako polityczny teatr. Tymczasem minister sprawiedliwości i prokurator generalny Adam Bodnar uznał, że trzy z pięciu zarzutów Giertycha wymagają weryfikacji przez Sąd Najwyższy. To nie jest już tylko polityczna przepychanka — to sygnał, że coś w systemie wyborczym mogło zawieść.
Wśród zarzutów znalazły się użycie nieautoryzowanej aplikacji do weryfikacji zaświadczeń o prawie do głosowania oraz nieprawidłowe ustalanie liczby głosów w konkretnych komisjach. Bodnar wskazał komisje w takich miastach jak Kraków, Gdańsk, Tychy czy Grudziądz, gdzie mają zostać przeprowadzone oględziny kart wyborczych. Co więcej, pojawił się także zarzut nienaturalnego wzrostu liczby głosów nieważnych w II turze, co może wskazywać na manipulacje lub błędy systemowe.
Choć Bodnar odrzucił dwa z pięciu zarzutów, to fakt, że pozostałe trzy uznał za warte dalszego badania, stawia pod znakiem zapytania uczciwość procesu wyborczego. W tle pojawia się pytanie: czy wybory, które miały być świętem demokracji, nie zostały wypaczone przez techniczne niedociągnięcia lub celowe działania?
Dla wielu to sygnał alarmowy. Jeśli nawet obecna władza przyznaje, że coś trzeba sprawdzić, to znaczy, że nie wszystko było tak przejrzyste, jak zapewniano.